Moje zdjęcie
Jaworzno, Śląsk, Poland
Młody jeszcze człowiek pełen paradoksów, bywający odważny, ale i nieśmiały, wyważony, ale i zwariowany, radosny, ale i melancholijny. Nie dający się sklasyfikować, wstawić w ramkę, czy wcisnąć do opisanej szufladki.

2013/03/19

Łzy

Skąd się biorą w moim życiu łzy? Na pewno nie z życia. Dla mnie samego jest to bardzo przykre. O wiele bardziej jestem w stanie wzruszyć się fikcją, niż tym, co dzieje się naprawdę. Tak naprawdę w świadomym (względnie) życiu płakałem tylko dwa razy. Raz, z powodu mojej pierwszej rzeczywistej, realnej "miłości", która się skończyła zanim zaczęła. Drugi, kiedy nadszedł definitywny koniec tej miłości jedynej, prawdziwej, tej miłości mojego dotychczasowego życia. To jedyne dwa momenty mojego życia, kiedy wycisnęło ono ze mnie prawdziwe łzy. Bardziej jestem w stanie wzruszyć się fikcją - filmem, muzyką, książką. Jest parę takich utworów, które z marszu wywołują łzy w moich oczach:
Justyna Steczkowska - Wracam do domu
Glee Cast - It's all coming back to me (by Celine Dion)
Christina Perri - Jar of hearts (także w wersji Glee Cast)
Robbie Williams - My way (Royal Albert Hall)
Jeszcze by się parę znalazło, ale w tej chwili o nich nie pamiętam. Boli mnie to, że płaczę słysząc jakąś piosenkę (za każdym razem), a nie, kiedy coś w moim życiu naprawdę mnie dotyka.
Ostatnio żyję na maksa. Są chwile, kiedy nie nadążam za własnym życiem, nie mam nad nim kontroli, wymyka mi się. Wracam wtedy po całym dniu do domu i czuję jedną, wielką pustkę. I nie mam najmniejszego pomysłu co mam z tym wszystkim zrobić. Chcę zmieniać swoje życie, ale co z tego, jak na chęciach się kończy? Najbardziej w tym wszystkim dotyka mnie fakt, że nie mam o tym komu powiedzieć. Jasne, są przyjaciele, nieliczne ich grono, którzy wiedzą o wszystkim. Ale to mało. Potrzebuję Kogoś. Tego jednego człowieka, mężczyzny, którego będę zawsze pewny, z którego ust słysząc słowa że "będzie dobrze", będę wiedział, że naprawdę będzie, że to nie jest pusty frazes. No ale koniec użalania się nad sobą i swoją samotnością.
Czuję, że zrobiłem duży krok do przodu. Fakt, że mogę normalnie rozmawiać z Krzyśkiem daje mi dosyć sporo energii. To zajebiste uczucie wiedzieć, że spędzając z nim trochę czasu nie myślę o nas, o naszej miłości, o moich uczuciach, nie tęsknię, nie robię sobie żadnych nadziei. Po prostu widzimy się, rozmawiamy, kończymy spotkanie i nie ma we mnie nic, czego bym żałował, co niszczyłoby mi humor. Po prostu było spotkanie, było fajnie, pogadaliśmy, nic więcej. Daje mi to ogromną satysfakcję, że udało mi się zwalczyć w sobie, to, co w tym względzie było najgorsze.
I nie, nie mówię, że jest dobrze, bo nie jest. Jakiś czas temu Pamela powiedziała, że czuje się zniszczona, zepsuta, że chce, żeby ją ktoś naprawił. Zdałem sobie wtedy sprawę, że czuję dokładnie to samo. Czuję się rozbity w drobny mak, czuję potrzebę, żeby ktoś pozbierał moje kawałki i złożył mnie z powrotem do kupy. Dopadają mnie więc takie chwile ostrej melancholii, depresyjne chwile z których ciężko jest się pozbierać. Ale jest w tym jeden plus. W takich chwilach w moich myślach nie ma już Krzyśka. Już nie myślę o tym jak nam mogło być pięknie, a jak nam nie wyszło. Po prostu go nie ma. Jak jest beznadziejnie, to skupiam się tylko i wyłącznie na sobie, że to JA jestem sam, że to przy MNIE nie ma nikogo, do kogo mógłbym się przytulić i w tych ramionach zasnąć, i milion innych tego typu myśli, ale ON już w nich w ogóle nie funkcjonuje. Nie ukrywam, że wciąż go kocham, jeszcze tak jest, ale pod wyżej wymienionymi względami nie ma już go w moim życiu i bardzo się z tego cieszę. Jest łatwiej. I chociaż nie jest dobrze, to w tym jednym miejscu jest.
A. I cieszę się, że są w moim życiu ludzie, garstka najbliższych, którzy nie składali mi żadnych deklaracji, a mimo to są i wiem, że mogę na nich liczyć.
I dobrze, że nie ma już w moim życiu ludzi, którzy deklarowali się wspaniałomyślnie, a na których liczyć już nie mogę.
Dziękuję, dobranoc. Najebany, ale lord. Ot, co.

2013/02/04

I don't know where I am, please carry me home...

Nie tracąc nadziei, umieram powoli. Czas połowicznego rozkładu mojej duszy jest o wiele krótszy, niż to sobie kiedykolwiek wyobrażałem. I szlag mnie trafia, kiedy pomyślę, że będąc już na względnie prostej drodze, zszedłem z niej tylko na chwilę, aby zobaczyć, czy jeszcze coś się kryje poza nią. I co? I chyba pomyliłem gwiazdy z niebem odbitym nocą na powierzchni stawu (te słowa chyba będą mnie prześladować), zgubiłem się i nie potrafię odnaleźć powrotu na tę wspomnianą, prostą drogę. Odchodzę od zmysłów. Skusiłem się chwilą i cierpię. Najgorsze jest to, że wciąż, wciąż mam nadzieję, że te gwiazdy okażą się jednak prawdziwe (mój Boże, ile bym dał za to... królestwo to za mało). I na nieszczęście moje, wszystko co jest, (a nie ma tego mało), pomaga mi ledwie na moment. Wróciłem do tego złego punktu wyjścia, sam siebie zwabiłem w tę pułapkę. Racjonalizacja, tłumaczenia, próby zapomnienia na nic się zdają.
Nie boli mnie to, że stało się, jak się stało. Trudno, widać tak musiało być. Nie umiałem wziąć swojego życia  we własne ręce, więc to życie wzięło mnie w swoje i sponiewierało "za karę". Boli mnie za to fakt, że nie wiedząc nic, już wiem za dużo, że ja się męczę  z samym sobą i wszystkim w około, a On zdaje się mieć to wszystko gdzieś (nie, nie oczekuję współczucia) i właściwie, jak gdyby nic się nie stało, na nowo układa sobie życie. Brzmi to bardzo źle, co piszę, i nie do końca o to mi chodzi, ale nie umiem tego ubrać w inne lepsze słowa. Zasadniczo dałem nam czas na przemyślenie tego, co było i jest, na zakończenie pewnego etapu życia, ale na miłość boską, nie na rozpoczynanie nowego. Bo ja czekam i stoję w miejscu, a ktoś tu ma to gdzieś i nawet nie racząc powiedzieć "spadaj", "cześć", "do zobaczenia", zdaje się iść spokojnie dalej.
Gorzkie są to słowa, nie chciałem, aby takie były, ale w tym momencie nie potrafię tego ująć inaczej, i tak się właśnie czuję. Zdruzgotany wcale nie tym, co się stało, co było, nie kwestiami obiektywnymi, ale całkowicie subiektywnymi, zdruzgotany tym, co druga strona czyni, bądź czego nie czyni. I to mnie bardzo, bardzo boli. Żałuję, że nie potrafię być silniejszy. Słabeusz ze mnie, słaby, niewiele warty, jeszcze przez jakiś czas, ale to się zmieni, albo jak odnajdę moją drogę, albo, jeśli gwiazdy będą prawdziwe (dlaczego mam nadzieję, że stanie się to, co jest niemożliwe, a nie to, co jest w zasięgu ręki?).

2012/12/18

There are worse thing I could do

Jestem zniszczony. I w żaden sposób nie mogę się pozbierać. Czuję się tak, jakby wszystko w środku roztrzaskało się w drobny mak, który zalega teraz na dnie, a to, co się kiedyś na tym trzymało, zapada się powoli. Zakończenie idealnego związku po prawie trzech latach, w tym pół roku wspólnego mieszkania, nie jest sprawą łatwą. Tym bardziej, mając świadomość, że samemu, z własnej winy, doprowadziło się do tego.
Chwilami zastanawiam się, czy lepiej jest utrzymywać kontakt, tak, jak ma to miejsce w moim przypadku, czy wręcz przeciwnie, zerwać wszystkie więzi, spalić wszystkie mosty. Może tak byłoby łatwiej. Nie wiem. Ogólnie rzecz biorąc, straciłem sens życia, moje ambicje wyparowały. Nie mam już dla kogo osiągać wszystkiego, co chciałem, a dla siebie samego nie sprawia to żadnej frajdy.
Nie udało mi się uciec od nawarstwiających się problemów. Jak ostatni idiota miałem nadzieję, że ignorując wszystko, sprawię, że zniknie, minie, nie będzie. Inna kwestia, że poczułem się oszukany, bo jednak nie tak miało się to skończyć. Trzeba jednak przyjąć to, że są obietnice, na które nie ma żadnego pokrycia. Z lenistwa, z niedbalstwa, ze strachu, z wyboru, różnie. Również mnie to boli, ale nic na to nie poradzę.
Przyznam szczerze, że myślałem, iż będzie to wszystko inaczej wyglądać. Nie jestem już gówniarzem, zdecydowałem się na to, aby się w pełni usamodzielnić, więc na tym etapie życia takie tragedie nie powinny mieć miejsca. Niestety przeliczyłem się, gdyż czuję się tak samo fatalnie dzisiaj, jak w dniach, kiedy się rozstaliśmy. Co z tego, że ' z dnia na dzień jest lepiej ', skoro i tak nie jest. Co więcej, może na zewnątrz jakoś (podkreślam - jakoś) się trzymam, może rzeczywiście z dnia na dzień chociaż odrobinę lepiej, za to w środku, każdego wieczoru jest gorzej. Codziennie, kiedy kładę się do łóżka, które teraz jest puste, mam świadomość, że nie ma obok mnie tego mężczyzny, który być powinien, że nie mam się do kogo przytulić, nie mam kogo pogłaskać, pocałować i zasnąć w jego ramionach. Nie mam i już mieć nie będę. To sprawia, że wieczory są najgorsze, a każdy kolejny bardziej.
Zdarza mi się, że jak szaleję, to na całego, ale generalnie jestem typem domatora. Jestem też człowiekiem, który, aby funkcjonować, musi mieć obok siebie partnera. Nie nadaję się na bycie singlem, a może nawet jeśli, nie na dłuższą metę, potrzebuję stabilności, świadomości, że jest ktoś, dla kogo mogę być, istnieć, że ten ktoś również żyje dla mnie. Teraz, gdy tego zabrakło, nie radzę sobie z tym w najmniejszym nawet stopniu.
I to wszystko zbiera się codziennie, rośnie, nie chce się rozwiać, zredukować, ulotnić. Jedyne remedium, jakie na tę chwilę istnieje, jest dla mnie nieosiągalne. I całość podkreśla za każdym razem fakt, że sam do tego doprowadziłem, że niemal wszystko to moja wina. Nie radzę sobie i mam związane ręce, ot, co.

Nobody said it was easy
It's such a shame for us to part...